Co do Xi'an - pierwszego dnia odwiedzilismy Drum Tower i dzielnice muzlumanska wlacznie z malym meczetem - wracalismy do hostelu w strugach deszczu. Jako ze dlugo padalo wieczor uplynal na leniwieniu sie - bilard, piwko i film. Jako, ze towarzystwo zdecydowalo sie na kolacje w pobliskim McD - uderzylam w strone kebabow w muzlumanskiej czesci miasta. Jakos nie moglam zadnego znalezc - dlatego troche powedrowalam w poszukiwaniu czegos zachecajacego.
W jednej z typowych niskostandarodwych jesli chodzi o higene i wystroj lokalu siedzialo wyjatkowo duzo ludzi ( dokladnie tylu ilu da sie wcisnac do malego pokoiku w ktorym stoja cztery stoliki). Jako ze w przewodnikach turystycznych pisza, ze w Chinach ze spokojem przyjmuje sie pokazywanie palcem czyjegos talerza (bo menu jest oczywiscie ch-ch) postanowilam sprobowac szczescia. Na wszelki wypadek zapytalam po angielsku co mi polecaja - jeden z chinczykow zdaje sie przetlumaczyl reszcie co powiedzialam, bo zgodnie wskazali na jeden ze stojacych przed nimi talerzykow. No to, raz kozie smierc. Pokazuje milej pani co chce i zajmuje stolik obok.
Po chwili z mala miseczka w dloni podchodzi do mnie kucharz (ktory wyczynia swoje czary przy ulicy uzywajac gazu podlaczonego do metalowej beczki i dwoch paletnii uzywanych na zmiane) - pokazuje zawartosc miseczki i patrzy pytajaco na mnie. Tak, ja poprosze to chili - kiwam potakujaco glowa. Dwa rodzaje makaronu z salata, przyprawami i kawalkami wolowiny. Pikantna re-we-la-cja! I tylko 5rmb... to jakies 2,3 zeta. Probuje zaplacic - kucharz odmawia przyjecia pieniedzy i wskazuje na miejsce gdzie jeszcze przed chwila siedzieli Ci, ktorym przeswietlalam talerze. Hm. Zostawiam napiwek i zadowolona z kolacji, z zycia i z milego gestu milych ludzi wracam do burgerozercow.
Wychodze z hostelu - wsiadam w pierwszy autobus i jade. Wyjezdzam poza mury centrum...licze przystanki. No to wysiadam.
Zadowolona wracam do centrum i probuje rozkminic jak autobusem dostac sie do Big Goose Pagoda. Wlasciwie to nie wiem jak to sie stalo ze juz po chwili bylam w taksowce do Pagody - razem w trzema izraelskimi chlopakami. Mielismy prawdziwy rajd przez miasto - troche przed 17 - korek, korek, korek! Ale kierowca widac lubil swoja prace... On sie dobrze bawil a mysmy sie mocno trzymali. Na wszelki wypadek. W Chinach cos takiego jak pasy bezpieczenstwa dla pasazera nie istnieje - a nawet jesli sa to sa spiete klipsem i obrzydliwie brudne. Moze telepatycznie chlopaki przekazali mu,ze za 20 minut zamykaja kasy i mozemy nie zdarzyc. Tak czy owak kierowca wywalil nas z samochodu przed spoooorym placem prowadzacym do Pagody.
No to biegniemy. Tunel, plac, jeszcze wiecej placu, dookola muru oddzielajacego Pagode od placu...+35 stopni, mokre plecy... Ufff.. Udalo sie! Jako ze bylismy juz po rozgrzewce, to wejscie po schodach na sam szczyt Pagody nie sprawilo nam juz zadnego problemu. Piekny widok. Panorama miasta, plac, troche typowych chinskich zabudowan...Warto bylo sie przebiec. W drodze powrotnej okazalo sie ze chlopaki sa w tym samym hostelu..na tym samym pietrze - niemal na przeciwko. Po powrocie jedni jedli koszerne KFC a inni miejscowe dumplingi. Inni bardzo byc zadowoleni - ponownie.
Kolejnego dnia z samego rana ruszam sie z lozka - male zakupy w markecie i uderzenie - miejscowymi autobusami do nieco odleglego miejsca w ktorym stoi dumnie Terrakotowa Armia. Zarowno Belgowie, Holenderki jak i Izraelczycy wykupili wycieczke oferowana przez hostel - 1h drogi w jedna strone +1,5h zwiedzania. Do tego jakies show w teatrze ( juz mialam okazje zapoznac sie w pekinskim Czerwonym Teatrze - razem z Mark'em poszlismy na Karate Story... story moze i bylo, nawet po angielsku z chinskimi subtitles (haha)....niestety karate w tym nie za wiele pokazali - za to byly akrobacje, taniec i takie tam- polgodziny zdecydowanie by wystarczylo...).
Jako, ze juz sie zaprzyjaznilam z miescowymi autobusami spokojnie dojechalam sobie pierwsza linia na glowna stacje autobusowa. I tu mialam maly klopot... szukalam przez chwile swojego autobusu ( w przewodniku napisali ze jezdzi czesto, kosztuje 7rmb i ma numer 306) ale zeby sobie zaoszczedzic czasu i lazenia (naprawde spoooora ta stacja) postanowilam zapytac o wskazanie mi kierunku. Podeszlam do faceta z mapa. Mowic po angielsku nie za bardzo mogl - ale pisal dobrze. Nie wiedzial skad odjezdza moj autobus. Co robi Europejczyk? Mowi "nie wiem" wzrusza ramionami i czeka na swoj autobus. Co zrobil Chinczyk? "You fallow me" - i zaczyna wypytywac stojacych na kolejnych przystankach ludzi.
W koncu we wskazanym kierunku znajdujemy malego zoltego busika - bez numeru za to z napisem cos tam turism. Pasazerowie i kierowca ch-ch. Wycieczka tym busikiem to 200rmb - zabiora mnie w 6 miejsc chociaz ja chce zobaczyc tylko jedno z nich. Mowie ze 200 to za duzo...a oni mi na to, ze przeciez to wycieczka z przewodnikiem. I na co mi ch-ch przewodnik? Pomimo zapewnien kierowcy, ze to wlasnie jest autobus 306 ktorego szukam - odmowilam z zamiarem zwyklego zwiedzania miasta i wykupienia wycieczki w dniu nastepnym. No ale nic z tego. "You fallow me" - wchodzimy do McD. Prosi zebym usiadla i poczekala. Za chwile wraca z cola dla mnie i z chlopakiem mowiacym dobrze po angielsku. Cos mi tlumacza, gdzies dzwonia...nie wiem czy mam tu siedziec czy pozegnac sie i wyjsc.
No i pojawil sie zbawiciel - Amerykaniec, ktory wczoraj jechal autobusem 306. Pokazal przez okno gdzie stoja autobusy ( nieco schowane, kawalek dalej niz zolty bus). Moj chinski pomocnik odprowadza mnie do samego autobusu zeby upewnic sie czy wsiade do wlasciwego. Mam nadzije, ze zdarzyl dojechac tam gdzie sie wybieral.
te chińczyki to podejrzanie dobre,coś niespotykanego w Polsce:]
OdpowiedzUsuńfajny piesek :) pekinczyk ? ;>
OdpowiedzUsuńa ten piesek na kolacje czy na śniadanie był?? :P
OdpowiedzUsuńładna kiecka;)